Kolejnej nocy też nie mógł zasnąć. Może dlatego, że ostatnie sny nie dawały mu spokoju albo po prostu spanie w namiocie nigdy nie było jego marzeniem. Jego przyjaciel był chyba największym nudziarzem na świecie. Odpływał zaraz po dwudziestej pierwszej. Komórki na wstępie im zabrano (jeden z obozowiczów schował swoją gdzieś między ubraniami i wojskowy Mariusz był naprawdę wkurzony). Spinnera gdzieś zgubił, a na paczkę od rodziców nie mógł liczyć. Jeszcze kilka dni temu taki obóz daleko od jego rodzinnego miasta byłby szczytem marzeń. Warszawa była okropnym miejscem i nikomu nie życzyłby nawet weekendu w stolicy. Przynajmniej jego ojciec realizował swój amerykański sen (jemu został tylko warszawski koszmar).
Antek zajmował znaczną część miejsca w namiocie, więc Marek leżał skulony gdzieś w kącie. W plecy wbijały mu się małe elementy puzzli. Na takim bezludziu nawet taka rozrywka potrafiła sprawiać im przyjemność. Noc była ciepła jak na maj, więc rozpiął śpiwór. Zamknął oczy. Często liczył przed snem (bo liczby były chyba jedynym pewnikiem). Tym razem dotrwał do trzydziestu.
Wtedy suwak przy wejściu zaczął powoli się rozsuwać. To dziwne, ale był nadzwyczaj spokojny – spojrzał w tamtą stronę, na to, jak blond włosy wlewają się leniwie przez niewielką dziurę. Zerknął na śpiącego obok Antka, a później na bladą twarz Mii.
- Co tu robisz? – usiadł i spojrzał na elektroniczny zegarek na jego nadgarstku. Nie działał. To tak, jakby ktoś wyjął baterie. Nacisnął przycisk, ale nic z tego. – Dlaczego mnie śledzisz?
Dziewczyna uśmiechnęła się i Marek mógłby śmiało stwierdzić, że to najładniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział. Taki, kiedy śmieją się oczy i cała twarz. Taki, że nawet nie zastanowił się, gdy kiwnęła głową, prosząc, by poszedł za nią. Na zewnątrz było równie ciepło i równie ciemno. To ta chwila, kiedy nie wiesz, czy to jeszcze noc, czy już rano. Mia chwyciła jego dłoń i pociągnęła w stronę wyjścia z obozu. Nawet tego nie rozważał. Sny naprawdę potrafiły być dużo lepsze niż rzeczywistość, póki miało się nad nimi kontrolę.
Ruszyli wzdłuż leśnej ścieżki. Mia wyglądała tak samo, jak zeszłej nocy. Miała na sobie swoje luźne ubrania i włosy przewiązane chustką. Była mało ostra, może trochę rozmazana (pewnie dlatego, że nie miał na sobie okularów). Przeszli przez sztuczną plażę i usiedli na pomoście. Słońce po drugiej stronie jeziora zaczynało wschodzić.
- Masz jakieś punkty za to, że mnie tu przyprowadziłaś?
Uśmiechnęła się nieznacznie, a potem wyjęła z kieszeni jego zgubioną zabawkę. Otworzył szerzej oczy. Zamachnęła się i wyrzuciła ją do wody.
- Zwariowałaś?
- Naprawdę, Marek? Naprawdę przywiązujesz uwagę do czegoś tak głupiego?
Zamyślił się. Może Mia miała rację? Może rzeczywiście źle na to patrzy? Jedno było pewne – przy Mii jego sny były dużo bardziej spokojne. To tak, jakby była jego tarczą. Był trzydzieści kroków od prawdy.
Poranek był jednym z najlepszych w tym roku. Ptaki nisko latały nad jeziorem. Sięgnął do kieszeni, ale jedynym, co tam znalazł, było pudełko tabletek, które codziennie brał. Czuł się naprawdę beztrosko. Położył się na starych, wytartych deskach pomostu, kiedy słońce wschodziło. A potem poczuł paraliżujący ból. Zerwał się i popatrzył pod nogi. Mia cicho pisnęła. Strącił uciekającą żmiję prosto do wody. Szybko przyjrzał się nodze – dwóm ranką koło kostki, z których krew ciekła wąskimi strużkami. Ugryzła go. Spojrzał przerażony na bladą twarz Mii.
- Umrę, Mia?
Zachichotała cicho i pokręciła tylko głową.
- Nie, Marek. Dzisiaj zdecydowanie nie umrzesz.
Zdrętwiały mu dłonie. Nie miał już czucia w nogach. Mia odpływała. Upadł, tracąc przytomność.
Usłyszał czyjeś wołanie. Chodziło o niego? Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło. Nie był już w lesie, a w pięknym ogrodzie, prowadzącym do tajemniczej świątyni. To był sen. To zdecydowanie był sen. To było naprawdę uzależniające. Pochłaniało go kawałek po kawałku. Miał nadzieję, że spotka Mię, dlatego ruszył w kierunku budowli. Na ustach miał szeroki uśmiech. To jak latanie kilka metrów nad ziemią.
- Halo? Mia? Jesteś tu? - zawołał do ciemnego wnętrza.
- Nie ma jej - cienki głosik wypełnił pomieszczenie.
Poczuł na karku kropelki potu.
- To znaczy? To znaczy, że kto tu jest? To nawet nie jest śmieszne. Naprawdę jestem w stanie zapanować nad własnymi snami.
…emocjami zresztą też.
Wszedł w głąb świątyni. Do ścian przymocowane były płonące jasnym ogniem pochodnie. Jego uwagę przykuły za to niesamowite płaskorzeźby. Mnóstwo ludzi, prześladujące go twarze. Chaos.
- A psik!
Marek podskoczył, a po komnacie rozszedł się dźwięk wycieranego nosa. Gdyby nie był na śmierć wystraszony, wybuchnąłby pewnie śmiechem.
- Naprawdę na ciebie liczyłam - powiedział urażony głosik. - Prędzej komuś kaktus na głowie wyrośnie, niż ty zaczniesz zbierać punkty. To jest gra. Grałeś kiedykolwiek w jakąś grę?
- Co?
Powinien nauczyć się bardziej kontrolować swoje sny. To wszystko zależało od niego. Tutaj mógł być kimkolwiek chce. Nikt nie miał prawa mówić mu, co ma robić, porzucać go lub ignorować.
- Masz zacząć zbierać punkty, Marek. Masz rozwiązać zagadkę, rozumiesz? A psik!
A potem wszystko się rozmyło.
Marek ocknął się, gdy nad nim pochylał się Antek, próbując go obudzić.
- Jesteś beznadziejnym kumplem. Wojskowy Mariusz kazał nam zbierać chrust o szóstej rano. Wątpię, że to pomoże nam odzyskać komórki, ale wojskowy Mariusz zawsze ma rację. I nie wiem, i nie chcę wiedzieć, kim jest Mia. Przestań tylko gadać przez sen, stary.
- Ukąsiła mnie żmija – zmarszczył brwi i zerknął na swoją nogę, na której nie było żadnego śladu. – Naprawdę, Antek. Żmija. Prawdziwa. Prawdziwa żmija.
Antek spojrzał na niego, uśmiechając się tym swoim kpiącym uśmieszkiem. Nie spodziewał się takiego lenistwa od swojego kolegi.
A Marek? Marek miał po prostu postrzelone pomysły (i sny).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz