/kontynuacja oparta na rozdziale “Zemsta na Mariannie”/
- O-oczywiście... - odpowiedziałam po krótkim czasie, patrząc na chłopaka. Bez zastanowienia rzuciłam mu się na szyję, a on odwzajemnił uścisk. Chciałabym, by ta chwila trwała wiecznie.. Wtedy nad moje myśli przyszła ciemna chmura z nagłą myślą.. Co nałożę na ten bal?!.. Tak, to jest pytanie warte każdej ceny. Tym razem nie chciałam, by Marianna znów zniszczyła mi taki piękny wieczór.. Mój wieczór.. Mój i Marcelego.. Tu otworzyły się bramy mojej wyobraźni… Wyobrażałam sobie nas na dużej sali, tańczących razem w rytmie delikatnej wolnej muzyki.. A na koniec, wymarzony od dziecka pocałunek.. Tylko o tym marzyłam.. - Bardzo się cieszę że nam się udało.. - powiedział nagle Marceli dalej pozostając w uścisku. - Tak.. Ja też - poczułam ulgę. - No i cieszę się, że w końcu możemy być razem.. - ale chwila… przecież my nie jesteśmy razem.. W tym momencie Marceli mnie puścił, uklęknął przede mną, zerwał kwitnący obok niego piękny różowy kwiat i zwrócił się do mnie - Julio… wiem, że nie znamy się jakoś długo.. Ale, przeszedłem z tobą dość dużo w tym czasie i… - skierował oczy na mnie - Julio.. Czy zostaniesz moją dziewczyną? - zaparło mi dech w piersiach.. Ten dzień był niesamowity.. Wszystko układało się tak pięknie.. Czyżby to był koniec niesfornej karmy? Czy moje życie może wyglądać lepiej?
- Tak! Marceli oczywiście że tak! - nawet nie próbowałam ukrywać emocji.. Byłam szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa. Czułam, jak pojedyncza łza spływa mi po policzku, Marceli szybko się podniósł, starł łzę i wręczył mi kwiat. Uśmiechnęłam się, po czym nasze wargi złączyły się w pocałunku. Już wiedziałam, że będzie to moja ulubiona czynność. W chwili, gdy nasze usta się łączyły, czułam się wolna, bezpieczna, szczęśliwa. Czułam się sobą.. Zrozumiałam, że Marceli był brakującym puzzlem układanki w moim życiu, tarczą obronną, która nie pozwoli przeróżnym skutkom zatryumfować nade mną. Tę jakże piękną chwilę przerwało przeraźliwe krakanie kruka, toteż oboje, trzymając się za ręce, z uśmiechem ruszyliśmy do domów z pięknej złocistej polany, na której nie znajdowało się zbyt dużo rzeczy, bo tylko cztery ule, strach na wróble wbity na starym patyku w pulchną ziemię, zrobiony ze słomy i przyodziany w czarny kapelusz i zielony szal, przeszliśmy do zielonego lasu. To miejsce wydawało się jak z baśni.. Jasne intensywne kolory, stare, ogromne iglaste drzewa, a na nich zdarte oznaczenia tras.. Dookoła nic tylko cisza, chwilami dało się słyszeć śpiew ptaków i brzęczenie owadów. W czystym powietrzu unosił się zapach jagód i poziomek. Z tego co udało mi się jeszcze zauważyć, to w lesie rosło strasznie dużo muchomorów, tak trujących, że żadne ze znanych nam lekarstw nie uratowałoby nas po spożyciu chociażby małego kawałka. Droga, którą szliśmy, oznaczona była rysunkiem kaktusa. Przynajmniej się nie zgubię. W końcu dotarliśmy pod mój dom. Pożegnałam się z Marcelim i wkroczyłam na teren posiadłości. Jak zawsze Pan Wiesław z sąsiedztwa zajmował się swoim ogródkiem, ubrany w śmiesznie postawioną do góry chustę, ogrodniczki i sandały. Traktowałam go jak przyjaciela. Pan Wiesław jak na swój wiek. 75 lat. Był dla mnie przyjacielem. I zawsze mogłam na niego liczyć, jeśli nie miałam z kim wypić herbaty. W końcu weszłam do domu. Szybko przemknęłam do mego pokoju i padłam na łóżko jak długa. ~Teraz czekają mnie jedne z piękniejszych chwil w moim życiu~ pomyślałam i zasnęłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz