Po półgodzinnej jeździe podoficer dotarł na miejsce. Ziemia przy Bunkrach była wilgotna i zimna. Z łatwością tłumiła kroki podoficera, który powoli zbliżał się do opuszczonej budowli. Betonowy dach pokryty był warstwą mchu. Choć przez korony potężnych drzew przebijały się promienie słońca, widok ciemnych, prostokątnych wejść do Bunkrów przyprawiał o dreszcze.
Podoficer nie mógł się
doczekać spotkania z Ziemianami. Sam połowicznie był jednym z nich i od dawna
potajemnie ochoczo popierał ich działania. Wierzył, że uda mu się zebrać ludzi
i stworzyć wyprawę do Elkabiru, czekał
tylko na odpowiedni moment- i oto wczoraj do jego gabinetu zawitała dwójka
Wybranych! Podoficer miał cichą nadzieję, że list w turkusowej kopercie był
właśnie od Resy i Kolna. Być może, podszywając się pod prowadzących badania,
Wybrani chcieli spotkać się z nim w tym odludnym miejscu, by omówić szczegóły
wyprawy. W bunkrze jednak jednak nie zastał nikogo… Dziwne- myślał podoficer.-
Już dawno powinni tu być. Nawet, jeśli autorami listu nie było Wybrane
rodzeństwo, to nikt raczej nie spóźnia się na tajne spotkanie o godzinę… No
właśnie- dodał w myślach, z przerażeniem łącząc fakty. Tknięty złym
przeczuciem, rozejrzał się dookoła.
Czy przypadkiem ta błoga cisza puszczy nie uśpiła jego
czujności? Czy czegoś nie przegapił? Z niepokojem drżącymi rękami wyjął mini-rewolwer,
lecz z nerwów upuścił go na ziemię. Szybko pochylił się, żeby go podnieść…
jednocześnie robiąc unik przez kulą z broni Soltarian, którzy jeden, po drugim
zaczęli wyskakiwać z gąszczu drzew. Podstęp!- przerażony podoficer postanowił
zachować zimną krew i wybrnąć z tej sytuacji. Oszacował, że oddział wrogich
kosmitów, którzy go zaatakowali, liczy może dziesięć osób. Jednocześnie
chroniąc sam siebie, wymierzał kolejno strzały z rewolwera, kładąc na ziemię
Soltarian- pierwszy, drugi, trzeci... Au! Jego ciało zalała fala przenikliwego
bólu. Podoficer skulił się na ziemi, obejmując rękami ciężko zranioną łydkę.
Nie mam szans- pomyślał- zginę tu, w środku lasu, przez swoją własną głupotę!
Ja to jeszcze, ale co z Wybranymi, Resą i Kolnem, jedyną nadzieją dla tego
świata? Miałem tylko jedno zadanie, jeden cel, jedną misję i nawet tego nie
udało mi się doprowadzić do końca! Jeśli jakimś cudem przeżyję, to przysięgam,
że zbiorę grupę i będę walczył o wolność… Jakimś cudem… Nie, cudów nie ma!
Spojrzał z wilgotnej,
okrwawionej od jego rany ziemi na Soltarian, którzy z uśmieszkami tyumfu
zacieśniali coraz mniejszy krąg nad podoficerem. Nagle cielsko jednego z nich
bezwładnie zwaliło się na podficera. Ten, z obrzydzeniem, odepchnął ciało
martwego kosmity. Co to było? Kolejni Soltarianie, w popłochu się rozglądając,
uciekali na swych sinych, długich nogach. Krzyczęli coś między sobą w ich
dziwnym języku, jednak po chwili wszyscy padli martwi. Jakaś magiczna siła
pokonała cały oddział! Czy to cud? Ciekawość była silniejsza od bólu. Podoficer
z pojękiwaniem wstał szukając źródła całego zajścia. Wtem, wydał przejęty
krzyk, bowiem tuż za nim stała wysmukła postać z kołczanem i strzałą wycelowaną
prosto w jego serce. Widząc, że jest ranny i bezbronny, powoli opuściła strzałę
i zaczęła mu się podejrzliwie przyglądać.
- Kim jesteś?- wycedziła, wbijając w podoficera kasztanowe
oczy. Włosy, tego samego koloru, upięte były w wysoki warkocz kończący się na
wysokości jej łopatek.
- Przybywam z Miasta- odparł wymownie Podoficer- A ty?
- Nazywam się Viridiana - odparła z melodyjnym akcentem. -
Mieszkam tu z resztą naszego Klanu.
Mówiąc to, wskazała bunkry. Poczekaj tu, zaraz wrócę.
Postać ta wydała się Podoficerowi bardzo dziwna.
Najważniejsze jednak w obecnej sytuacji było to, że przeżył. Nigdy nie rzucał
jednak słów na wiatr, więc przysiadł na kamieniu i zaczął rozmyślać nad
obietnicą. Zebrać zespół najlepszych i najsprytniejszych wojowników, po czym
wyruszyć na wyprawę przeciwko Kosmitom.
Tymczasem Viridiana wyłoniła się z cienia bunkra, niosąc ze
sobą jakieś pudełko.
- Usiądź na ziemi. Pomogę ci zaopatrzyć ranę.- Przykucnęła
koło krwawiącej łydki Podoficera. Otworzyła pudełeczko i z wprawą zaczęła
przykładać do niej jakieś liście.
- Dziękuję za ocalenie
mi życia. Jakbym mógł ci się odwdzięczyć, Vidi… Viri…
- Mów Diana- Dziewczyna uśmiechnęła się, zawiązując bandaż.
- W takim razie Diano, z tego, co widzę, nie przepadasz za
Soltarianami.
Viridiana sposępniała na chwilę, wbijając smutny wzrok w
ziemię.
- Zabrali mi rodzinę. Ojciec wyszedł z Ziemianami na wyprawę
i z niej nie wrócił. Moja matka zginęła trzy lata temu podczas jednej z walk.
Nie mogłam się pogodzić z ich stratą.
- Przykro mi z tego powodu- odparł szczerze Podoficer- Mam
jednak dla ciebie propozycję. Zbieram ludzi do wyprawy przeciwko Kosmitom. Nie
będzie to jednak taka wyprawa, jak te poprzednie- Ziemianie bezmyślnie walczą,
choć nie mają żadnych szans. Chciałbym, żeby ten zespół działał inaczej… Więc
czy chciałabyś dołączyć, Diano?
Dziewczyna z chęcią przystała na propozycję. Udali się do
bunkr, by Viridiana mogła spakować swój bagaż. Wnętrze było oświetlone płonącymi
pochodniami. W skromnym pokoju Viridiany stała stara waga obciążona
nasionami jakiejś roślin. Miejsce to było zupełnie inne, niż reszta teraźniejszego
świata- zniszczonego przez wojny i pełnego elektrycznych gadżetów, których
jedynym celem jest walka z Soltarianami. W świecie pełnego ataków z
zaskoczenia Kosmitów rządnych zemsty.
Gdy Podoficer wrócił do domu, czas dłużył mu się
niemożliwie. Jutro o 11:00 mieli wyruszyć na wyprawę. Resa- drobna, tajemnicza.
Pewnie kiedyś nas jeszcze zasokczy. Koln- silny i pewny siebie. Da sobie ze
wszystkim radę. Łuczniczka Diana- celna i zwinna. Ja mogę im przewodniczyć oraz
zaopatrzyć cały oddział w broń. - myślał. Muszę też przygotować odpowiedni
zapas wody- kraj Elkabiru jest suchy i wietrzny.
W pokoju latało kilka komarów, a za oknem księżyc
oświetlał ulice miasta. Znużony przygodami tego dnia Podoficer Clever zasnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz