poniedziałek, 8 stycznia 2018

bunkry

  Droga do Bunkrów prowadziła przez wilgotną puszczę otaczającą tę część miasta. W teraźniejszości takie lasy były rzadkością, dlatego też podoficer przyglądał się z zachwytem rozmaitym okazom roślin porastających brzegi drogi. Potężne drzewa o niezwykle rozłożystych koronach dawały kojący cień, którego obecność odczuwało się nawet w terenowym aucie.
Po półgodzinnej jeździe podoficer dotarł na miejsce. Ziemia przy Bunkrach była wilgotna i zimna. Z łatwością tłumiła kroki podoficera, który powoli zbliżał się do opuszczonej budowli. Betonowy dach pokryty był warstwą mchu. Choć przez korony potężnych drzew przebijały się promienie słońca, widok ciemnych, prostokątnych wejść do Bunkrów przyprawiał o dreszcze.

 Podoficer nie mógł się doczekać spotkania z Ziemianami. Sam połowicznie był jednym z nich i od dawna potajemnie ochoczo popierał ich działania. Wierzył, że uda mu się zebrać ludzi i stworzyć wyprawę  do Elkabiru, czekał tylko na odpowiedni moment- i oto wczoraj do jego gabinetu zawitała dwójka Wybranych! Podoficer miał cichą nadzieję, że list w turkusowej kopercie był właśnie od Resy i Kolna. Być może, podszywając się pod prowadzących badania, Wybrani chcieli spotkać się z nim w tym odludnym miejscu, by omówić szczegóły wyprawy. W bunkrze jednak jednak nie zastał nikogo… Dziwne- myślał podoficer.- Już dawno powinni tu być. Nawet, jeśli autorami listu nie było Wybrane rodzeństwo, to nikt raczej nie spóźnia się na tajne spotkanie o godzinę… No właśnie- dodał w myślach, z przerażeniem łącząc fakty. Tknięty złym przeczuciem, rozejrzał się dookoła.

Czy przypadkiem ta błoga cisza puszczy nie uśpiła jego czujności? Czy czegoś nie przegapił? Z niepokojem drżącymi rękami wyjął mini-rewolwer, lecz z nerwów upuścił go na ziemię. Szybko pochylił się, żeby go podnieść… jednocześnie robiąc unik przez kulą z broni Soltarian, którzy jeden, po drugim zaczęli wyskakiwać z gąszczu drzew. Podstęp!- przerażony podoficer postanowił zachować zimną krew i wybrnąć z tej sytuacji. Oszacował, że oddział wrogich kosmitów, którzy go zaatakowali, liczy może dziesięć osób. Jednocześnie chroniąc sam siebie, wymierzał kolejno strzały z rewolwera, kładąc na ziemię Soltarian- pierwszy, drugi, trzeci... Au! Jego ciało zalała fala przenikliwego bólu. Podoficer skulił się na ziemi, obejmując rękami ciężko zranioną łydkę. Nie mam szans- pomyślał- zginę tu, w środku lasu, przez swoją własną głupotę! Ja to jeszcze, ale co z Wybranymi, Resą i Kolnem, jedyną nadzieją dla tego świata? Miałem tylko jedno zadanie, jeden cel, jedną misję i nawet tego nie udało mi się doprowadzić do końca! Jeśli jakimś cudem przeżyję, to przysięgam, że zbiorę grupę i będę walczył o wolność… Jakimś cudem… Nie, cudów nie ma!

 Spojrzał z wilgotnej, okrwawionej od jego rany ziemi na Soltarian, którzy z uśmieszkami tyumfu zacieśniali coraz mniejszy krąg nad podoficerem. Nagle cielsko jednego z nich bezwładnie zwaliło się na podficera. Ten, z obrzydzeniem, odepchnął ciało martwego kosmity. Co to było? Kolejni Soltarianie, w popłochu się rozglądając, uciekali na swych sinych, długich nogach. Krzyczęli coś między sobą w ich dziwnym języku, jednak po chwili wszyscy padli martwi. Jakaś magiczna siła pokonała cały oddział! Czy to cud? Ciekawość była silniejsza od bólu. Podoficer z pojękiwaniem wstał szukając źródła całego zajścia. Wtem, wydał przejęty krzyk, bowiem tuż za nim stała wysmukła postać z kołczanem i strzałą wycelowaną prosto w jego serce. Widząc, że jest ranny i bezbronny, powoli opuściła strzałę i zaczęła mu się podejrzliwie przyglądać. 

- Kim jesteś?- wycedziła, wbijając w podoficera kasztanowe oczy. Włosy, tego samego koloru, upięte były w wysoki warkocz kończący się na wysokości jej łopatek.
- Przybywam z Miasta- odparł wymownie Podoficer- A ty?
- Nazywam się Viridiana - odparła z melodyjnym akcentem. - Mieszkam tu z resztą naszego Klanu.
Mówiąc to, wskazała bunkry. Poczekaj tu, zaraz wrócę.
Postać ta wydała się Podoficerowi bardzo dziwna. Najważniejsze jednak w obecnej sytuacji było to, że przeżył. Nigdy nie rzucał jednak słów na wiatr, więc przysiadł na kamieniu i zaczął rozmyślać nad obietnicą. Zebrać zespół najlepszych i najsprytniejszych wojowników, po czym wyruszyć na wyprawę przeciwko Kosmitom.
Tymczasem Viridiana wyłoniła się z cienia bunkra, niosąc ze sobą jakieś pudełko.
- Usiądź na ziemi. Pomogę ci zaopatrzyć ranę.- Przykucnęła koło krwawiącej łydki Podoficera. Otworzyła pudełeczko i z wprawą zaczęła przykładać do niej jakieś liście.
-  Dziękuję za ocalenie mi życia. Jakbym mógł ci się odwdzięczyć, Vidi… Viri…
- Mów Diana- Dziewczyna uśmiechnęła się, zawiązując bandaż.
- W takim razie Diano, z tego, co widzę, nie przepadasz za Soltarianami.
Viridiana sposępniała na chwilę, wbijając smutny wzrok w ziemię.
- Zabrali mi rodzinę. Ojciec wyszedł z Ziemianami na wyprawę i z niej nie wrócił. Moja matka zginęła trzy lata temu podczas jednej z walk. Nie mogłam się pogodzić z ich stratą.
- Przykro mi z tego powodu- odparł szczerze Podoficer- Mam jednak dla ciebie propozycję. Zbieram ludzi do wyprawy przeciwko Kosmitom. Nie będzie to jednak taka wyprawa, jak te poprzednie- Ziemianie bezmyślnie walczą, choć nie mają żadnych szans. Chciałbym, żeby ten zespół działał inaczej… Więc czy chciałabyś dołączyć, Diano?
Dziewczyna z chęcią przystała na propozycję. Udali się do bunkr, by Viridiana mogła spakować swój bagaż. Wnętrze było oświetlone płonącymi pochodniami. W skromnym pokoju Viridiany stała stara waga obciążona nasionami jakiejś roślin. Miejsce to było zupełnie inne, niż reszta teraźniejszego świata- zniszczonego przez wojny i pełnego elektrycznych gadżetów, których jedynym celem jest walka z Soltarianami. W świecie pełnego ataków z zaskoczenia Kosmitów rządnych zemsty.

Gdy Podoficer wrócił do domu, czas dłużył mu się niemożliwie. Jutro o 11:00 mieli wyruszyć na wyprawę. Resa- drobna, tajemnicza. Pewnie kiedyś nas jeszcze zasokczy. Koln- silny i pewny siebie. Da sobie ze wszystkim radę. Łuczniczka Diana- celna i zwinna. Ja mogę im przewodniczyć oraz zaopatrzyć cały oddział w broń. - myślał. Muszę też przygotować odpowiedni zapas wody- kraj Elkabiru jest suchy i wietrzny.

W pokoju latało kilka komarów, a za oknem księżyc oświetlał ulice miasta. Znużony przygodami tego dnia Podoficer Clever zasnął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz