Skarbiec był szeroki oraz podłużny. Na ścianach wisiały rzędy pochodni. Po bokach leżały sterty złotych monet i przedmiotów oraz drogich kamieni. Podszedłem do ołtarza zbudowanego z kamiennego stołu, w którego podstawie były wykute różne twarze. Niestety były niedoświetlone i nie było ich widać wyraźnie. Wziąłem pergamin i zacząłem go czytać. A zaczynał on się tak :
Do wiernych mieszkańców Tenochtitlanu,
Ja jestem Quetzalcoatl. Niektórzy nazywają mnie Kukulkan, Gucumatz, Yucano, a także Ehecatl (Wiatr), Huemac (Mocne Ręce, Twórca), Tlahuizcalpantecuhtli (Gwiazda Zaranna).
Zdziwiłem się, że na takim pergaminie, w takim miejscu dostane list od samego boga. A dalej było tak:
Zostawiam Wam ten list, gdyż muszą udać się do mojej Ojczyzny. Chciałbym, żeby Wasz Lud nie spalał nikogo na stosie. Ja jestem przeciwnikiem składania ofiar z ludzi. Wrócę. Czekajcie na moje przybycie. Kiedy to ja będę przyjeżdżał na niebie ukarze się spadająca gwiazda i niebo rozświetli promień światła.
W tym monecie przypomniałem sobie, że nie było żadnego znaku na niebie, żadnego blasku światła, takiego jak spadająca gwiazda czy promień światła kiedy „Quetzalcoatl” się pojawił.
- Kto to był? – pomyślałem.
Na końcu listu znajdował się znak kwinkunks, czyli pięć kropek takich samych jak na kostce do gry. To jest symbol wielkiego Quetzalcoatl.
Przeczytałem list jeszcze kilka razy i odłożyłem go na miejsce. Postanowiłem wrócić do magów. Wyszedłem z sali i wróciłem do komnaty, gdzie byli magowie siedzący przy stole.
- O, już wróciłeś. Usiądź z nami. – powiedział najwyższy z magów – Co masz nam do powiedzenia?
- Dowiedziałem się, że do miasta przybył nieprawdziwy Quetzalcoatl.
- Czyli zaatakował was jakiś oszust w masce? Jest to bardzo zły człowiek. Trzeba go wypędzić z waszych ziem i to jak najszybciej. Musisz naprawić to co on zniszczył. - rzekł najstarszy z magów.
- To na pewno dobry pomysł. Tylko jak? Jak się dostać do miasta? - spytałem.
- Jest wiele tajnych przejść, tylko nie wiemy gdzie są. – oświadczył najmłodszy z magów - Pewnie wiedzą to osoby, które je budowały, ale one już nie żyją. Tę wiedzę mogli jednak przekazać ludziom, którzy mieszkają w dżungli, ale mają rodziny w mieście.
- Zatem muszę pójść do mojego wuja, który mieszka w wieży w dżungli. Może on coś wie.
- Dobrze, tylko bądź ostrożny. – powiedział najstarszy z magów – My tymczasem będziemy szukali informacji w księgach.
Podszedłem do drzwi i energicznie je popchnąłem. Wyszedłem ze świątyni i udałem się w kierunku wieży, w której mieszka mój wuj. Po dłuższym czasie wędrówki byłem już tak zmęczony, że postanowiłem odpocząć. Wyjąłem z plecaka siekierę, ściąłem kilka drzewek i zbudowałem prowizoryczny domek. Rozpaliłem ognisko i położyłem się spać na miękkim mchu.
Następnego dnia dotarłem do domu wuja. Była to średnich rozmiarów, kamienna wieża z dużymi drewnianymi drzwiami, nad którymi wyryto znak L. Szczyt wieży był tak zaokrąglony, że wyglądała jak czasza spadochronu. Budynek był inny niż wszystkie w mieście.
Podszedłem do drzwi i zapukałem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz