niedziela, 15 października 2017

Iluminacja

Dwoje młodych ludzi patrzyło niepewnie na małego chrabąszcza, którego trzymał starzec. Nagle małe urządzenie zaczęło świecić i przeraźliwie piszczeć. Resa i Koln, zakrywając uszy, popatrzyli na siebie z nadzieją, iż przeklęty robak przestanie wydawać okropny dźwięk. Rodzeństwo chwyciło się ze strachu za ręce, gdyż starzec nagle zniknął, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Wtem zaczęły ich boleć głowy, jak gdyby miały zaraz wybuchnąć. Przedziwna i niewidoczna siła zawładnęła umysłami nastolatków. Cały widok zasnuła głęboka czerń, a w uszach dzwoniła cisza. Nagle przed ich oczyma ukazał się jakby stary film, nie mogli jednak zobaczyć, co w danej chwili dzieje się rzeczywiście wokół nich. Ze świata realnego widzieli tylko i wyłącznie siebie nawzajem.
W przedstawianej wizji Resa i Koln znajdowali się w mieście, gdzie w sekundzie zmaterializowały się czekające na walkę szeregi ludzkiej armii; biegnący wprost na nich kosmici byli natomiast bezlitośni i wręcz zrównywali kolejne oddziały z ziemią, śmiejąc się przy tym wszystkim swoim bulgoczącym głosem niczym psychopaci. Z oddali dobiegały krzyki uciekających kobiet i dzieci.

Rodzeństwo obserwowało całe zdarzenie z boku. Koln objął siostrę ramieniem, zauważając, że dziewczynka zaczęła płakać na ten straszliwy widok. Wtem oboje usłyszeli aksamitny, męski głos, który jakoby android zaczął opowiadać historię drugiej międzygalaktycznej wojny, której wydarzenia rozgrywały się przed ich oczami.

– Najpierw przybyli Tretarianie, a było ich mrowie. Przyjęliśmy ich z otwartymi rękami, lecz oni, zamiast wdzięczności dali nam ból i cierpienie. Nie wiadomo dlaczego nas zaatakowali, prawdopodobnie chcieli podbić naszą planetę. Rozpoczęła się pierwsza z Wojen. Kiedy kolejne głowy spadały i toczyły się pomiędzy uliczkami Ragvannu, królowie jednoczyli marne oddziały. Mury ostatniej twierdzy runęły w wyniku ataku najeźdźców. Byliśmy kompletnie nieprzygotowani i bezbronni, więc obcy zdziesiątkowali nasze wojsko. Jedynie dzięki naszemu bohaterowi, Galiechow Nosrteam, udało nam się z nimi wygrać...

Wtem z ostatnich stojących na nogach szeregów wypadł wysoki, barczysty mężczyzna krzycząc o odwrót, sam natomiast wycelował w gromadę obcych z miotacza protonowego.

– Mimo pozorów to nie był niestety koniec – kontynuował męski głos, a scena wokół nastolatków zmieniła się. – Dwadzieścia lat po tym wydarzeniu przylecieli Soltarianie. Nie mieli złych zamiarów, chcieli tylko sprawdzić, cóż takiego żyje na ziemi. Ale my, nauczeni już poprzednimi wydarzeniami, zamordowaliśmy całą ich wyprawę, łącznie trzystu pięćdziesięciu ośmiu kosmitów. Jednak jakimś cudem jeden osobnik przeżył. Skontaktował się z dowództwem Soltarian i już pół roku później mieliśmy na głowie całą flotę. Walczymy z nimi do dzisiaj.

Na chwilę zapadła cisza, a cały widok przed ich oczami zaczął się rozmazywać. Wtedy głos zwrócił się do nich ponownie:
– Teraz wy, dwoje młodych ludzi, musicie zakończyć tę wojnę. Polećcie na planetę Nibiru, tam spotkacie moich rodaków. Z ich pomocą pokonacie straszliwego dyktatora Rosmera i okrutnego Krechce, wodza Soltarian.

Wtem rodzeństwo zaczęło odzyskiwać świadomość, jakby budzili się ze snu lub transu. Ból w głowach powoli ustępował, a ich oczy mogły z powrotem zobaczyć miejsce, w którym się teraz znajdowali, czyli wnętrze piramidy. Mechaniczne stworzenie odpowiedzialne za paraliż rozsypało się w proch.

– Co to było? – wykrzyknął Koln do równie zdezorientowanej co on siostry.

– Nie mam pojęcia, lecz musimy się nad tym głęboko zastanowić – odpowiedziała stanowczo dziewczyna.

– Musimy zacząć działać. Najpierw znajdziemy przewodnika i statek, a następnie jakąś broń.

Nastolatkowie otrzepali się z pyłu i postanowili wydostać się z piramidy. Ruszyli ponurym korytarzem zanurzonym w woalach pajęczyn. Po paru minutach byli już przy wyjściu. Wokół rozciągał się przerażający widok. Pył opadł po burzy, przysłaniając kolejną warstwą i tak już zasypane budynki. Pomiędzy nimi kręcili się ludzie, prawie wszyscy byli ranni, a ci którym nic się nie stało, latali wte i wewte, przenosząc medykamenty. Co jakiś czas odlatywały stąd statki osobowe i ambulanse. Resa popatrzyła na Kolna. Od razu wiedziała, że myślą o tym samym.

Ruszyli szybkim krokiem w stronę zabudowań. Zatrzymali się dopiero przy gospodzie “Pod Zielonym Jesionem”. Była ona jednym z najmniej zasypanych budynków, ludzie w środku odpoczywali w przerwach między pracą, niektórzy czytali książki czy grali w bilarda, ale zdecydowana większość spędzała ten czas nad kieliszkiem. Jednak kiedy mieli już wejść do gospody, drzwi otworzyły się z hukiem, a na zewnątrz wyszło dwóch osiłków z młodym mężczyzną między nimi. Ten spojrzał na nich niby pogardliwie, ale jednocześnie z zaciekawieniem.

– Cóż my tu mamy, jakieś dzieciaczki, niech zgadnę, Jaś i Małgosia? – zadrwił z nich z lekkim uśmieszkiem. – To nie jest domek z piernika, więc lepiej stąd uciekajcie, bo jeszcze was wiedźma złapie - mówiąc to popchnął Kolna na ziemię i trzasnął drzwiami.

– Co teraz zrobimy? Przecież nie możemy się tak po prostu poddać – powiedział chłopak, otrzepując się z kurzu. Niespodziewanie Resa uderzyła ręką w drzwi. Po chwili już obie jej ręce opierały się na deskach, pchając je bezlitośnie. Wtem te ustąpiły i zaskoczona dziewczyna leżała już na twardym podłożu wewnątrz izby, rozglądając się wokół. Mężczyzna, który wcześniej zachował się wobec nich tak grubiańsko, podszedł do Resy i pomógł jej się pozbierać. Gdy stanęła na nogi, uścisnął im obojgu ręce, jednocześnie przedstawiając się:

- Nazywam się Topaz Clever. Wybaczcie mi moje początkowe zachowanie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz