Był zimny, wrześniowy wieczór. William, jak zwykle, siedział przy biurku, czytając aktualne wydanie The Times’a. Popijał przy tym swoją ulubioną kawę, której zapach roznosił się po zamkniętym pomieszczeniu. Jego rozczochrane blond loki opadały na zanurzone w lekturze błękitne oczy, kilka piegów nieznacznie pełzało po zapadniętych policzkach. Z kieszeni, jak zwykle pogniecionej koszuli, wystawały świstki ostatnich biletów londyńskiego metra. Komponująca się z burgundowymi spodniami wytarta do granic możliwości ramoneska w kolorze sepii, była dopełnieniem całego jego stroju, gdy ten opuszczał gabinet. Aktualnie jednak kurtka wisiała na samotnym wieszaku tuż obok drzwi.
Jego pokój był spowity w półmroku. Jednym z powodów panującej we wnętrzu ciemności był deszcz, padający już któryś dzień z rzędu. Jeszcze bardziej niż ciemne chmury przedostanie się do gabinetu jakiegokolwiek światła dziennego utrudniały wiecznie opuszczone rolety, które opuszczone były bez względu na pogodę na zewnątrz. William nie przepadał za oglądaniem dzień w dzień swojego szarego, nudnego miasta. Jedynym źródłem światła w pokoju była stojąca na starym, dębowym biurku lampa naftowa, której leniwie jarzący się płomień oświetlał stronice czytanej przez mężczyznę gazety. Nawet latarka, spoczywająca samotnie w pustej szufladzie, nie służyła mu tak często jak umiłowana naftowa lampa.
Na ścianach gabinetu wisiały nieliczne, nigdy nieużywane półki, a miejsce pod nimi zajmowały dwie duże, rzeźbione komody, w których towarzystwie spoczywały starannie przycięte dwa fikusy. Jako że detektyw w wolnym od pracy czasie lubił podróżować, komody pełniły funkcję wystawy pamiątek nabytych podczas każdego z wyjazdów. W zakurzonych ramkach widniały zdjęcia lasów deszczowych, ozdobnych świątyń bizantyjskich, jak i skąpanych w słońcu egipskich piramid, obok których fotografii leżał nieduży pozłacany skarabeusz. Oprócz pamiątek na komodach leżały też pojedyncze stare książki traktujące o życiu Indian, których brzegi stron były już postrzępione niczym końcówki indiańskich strzał.
W ciemnym pomieszczeniu panowała cisza zakłócana jedynie przez miarowy stukot kropli deszczu uderzających o parapet bijącego chłodem okna. Wskazówka na zegarze z wolna przesunęła się, wskazując godzinę piętnastą. Wtem ktoś mocno zapukał do drzwi jego gabinetu.
– Proszę– mruknął tylko niewzruszenie, przewracając gazetę na następną stronę.
– Dzień dobry, panie Harrison. Przyszedłem zapytać, czy nie miałby pan czasu na rozwiązanie jednej mojej małej sprawy związanej z...
– Nie – przerwał mu zirytowany detektyw. Ileż ten człowiek może go o to pytać?
– Ale co z moją Molly? – krzyknął zrozpaczony mężczyzna.
– Nie obchodzi mnie pańska owca, panie Griffin, zwłaszcza, że nie ma pan jak zapłacić za jej szukanie – odpowiedział. Doprawdy, miał już go po dziurki w nosie.
– A teraz prosiłbym, żeby pan opuścił to pomieszczenie i nie zabierał mojego cennego czasu.
– A teraz prosiłbym, żeby pan opuścił to pomieszczenie i nie zabierał mojego cennego czasu.
Na te słowa gość finalnie wyszedł, ciskając pod nosem przekleństwa wymierzone w jego stronę.
Trochę już spokojniejszy Will sięgnął po kubek z kawą, lecz zaraz później, już po raz kolejny dzisiaj, usłyszał głośny dźwięk kołatki.
– Mówiłem już panu, że ma mnie pan zostawić w spokoju! Nie pomogę panu w szukaniu tego głupiego barana, choćby mnie sam szatan do tego zmusił! – wściekły wstał i podszedł do wyjścia, gotów uderzyć delikwenta. Szarpnął drzwiami tak, że zardzewiały klucz tkwiący w dziurce wypadł i głośno zadźwięczał o drewniane panele. Will jednak zamiast Griffina ujrzał przed progiem wysokiego bruneta, patrzącego na niego ze zdziwieniem.
– Oh, niech mi pan wybaczy, nie chciałem pana wystarczyć– wydukał William z zakłopotaniem. – Spodziewałem się kogoś innego.
– Nie szkodzi, nic się nie stało – uspokoił go z uśmiechem tamten. Mężczyzna ubrany był w długi, szary płaszcz ze srebrnymi guzikami, a wokół szyi miał owinięty fioletowy szalik w szkocką kratę. Jego mocno zarysowane, ciemne brwi przysłaniały cienkie, metalowe oprawki okularów. – Przez to zamieszanie prawie zapomniałbym się przedstawić! Nazywam się Zefir Smith. – podał rękę speszonemu blondynowi.
– William Harrison– ten lekko nią potrząsnął.
– Co sprowadza pana w moje skromne progi? – zapytał, podchodząc do biurka i przysuwając gościowi krzesło, za co ten grzecznie podziękował skinieniem głowy, po czym delikatnie opadł na mebel, rozluźniając zawiązany na szyi szalik i rozpinając guziki płaszcza.
– Otóż, panie Harrison, przyszedłem tutaj, aby zaproponować panu sprawę do rozwiązania i jednocześnie prosić o przyjęcie mnie na stanowisko pana asystenta -wyszczerzył się jeszcze bardziej, a na jego policzki wkradł się lekki rumieniec podniecenia.
– A cóż to za sprawa, jeśli mógłbym zapytać? – nieco sceptyczniej zwrócił na to uwagę. Wypowiedź przybysza wydała mu się dosyć arogancka, lecz na razie uznał, że puści ją mimo uszu.
– W naszym kochanym National British Museum wczoraj wieczorem dokonano kradzieży. Żaden z naszych pracowników nic nie pamięta, a strażnicy wystawy, z której skradziono przedmiot, mianowicie fragment piramidy Cheopsa, trafili do szpitala z poważnymi obrażeniami zadanymi nieznaną nam jeszcze bronią.
Mężczyzna oparł się łokciami o mebel i przybrał poważny wyraz twarzy.
– Słyszałem, że lubi pan takie sprawy, zwłaszcza jeśli sowicie za nie płacą, więc mam nadzieję, że pomoże nam pan w rozwiązaniu naszej.
Mężczyzna oparł się łokciami o mebel i przybrał poważny wyraz twarzy.
– Słyszałem, że lubi pan takie sprawy, zwłaszcza jeśli sowicie za nie płacą, więc mam nadzieję, że pomoże nam pan w rozwiązaniu naszej.
Wtedy Zefir zamilkł i zaczął czekać na odpowiedź. Wziął do ręki stary klucz, który włożył do zamka najniższej szuflady swojego biurka. Otworzył ją, przejrzał znajdujące się tam dokumenty i po chwili dodał:
– Za moją pomoc nie będzie musiał pan płacić – wtem oczy detektywa zabłysły niebezpiecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz