niedziela, 7 maja 2017

Powrót do domu




Z głębi oceanu wynurzyło się potężnie umięśnione cielsko potwora. Przerażony Manolin nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Sparaliżowany wpatrywał się w straszliwe ślepia bestii.

Zwierzę miało olbrzymią głowę krokodyla, z której złowieszczo sterczały zęby rekina. Całe pokryte było niby zbroją przypominającą pancerz skarabeusza. Jego długie i oślizgłe macki, wyglądające jak macki meduzy, wiły się bezwładnie w konwulsjach. Wyglądało to okropnie i przyprawiło Manolina o mdłości. Najdziwniejszy był jednak jego nieproporcjonalny ogon ryby, który w ogóle nie pasował do reszty jej ciała.

Po chwili rozbitkowie usłyszeli odgłos, jakby trzasku gałęzi. Odwrócili się i spostrzegli Stefana, który powoli przeobrażał się w równie dziwnego stwora. Z małego zwierzątka stał się w agresywną zwierzyną. Jego kończyny wydłużyły się a cielsko zdawało się być ogromne. Oba stwory patrzyły na siebie, żądne krwi i walki. Ich oczy spotkały się. Po chwili rzuciły się na siebie, gryząc i drapiąc ostrymi pazurami. Walka była zacięta i bezlitosna. Wilkomir i Manolin wpatrywali się w tę scenę oniemieli ze zdumienia. Stefan zaczął tracić kontrolę nad sytuacją, z minuty na minutę coraz bardziej słabł. Rozbitkowie, widząc co się dzieje, nie czekali ani chwili dłużej. Zaczęli mocniej wiosłować. Z każdą chwilą coraz bardziej oddalali się od szamoczących dzikich potworów. Mimo ich usilnych starań nad tratwą przejął władanie prąd morski. Jedyne co mogli zrobić, to mocno trzymać się swojej “łódeczki”. Gdy odwrócili się, aby zobaczyć co u Stefana, okazało się, że ich przyjaciel nie żyje.

Po kilku godzinach tułaczki dotarli do niewielkiej wyspy. Na plaży zauważyli małą łódkę. Bez chwili wahania postanowili ją przeszukać. Niestety nie było w niej niczego, oprócz starych, struchlałych wioseł. Wyczerpani długą podróżą postanowili odpocząć. Następnego dnia uczcili pamięć Stefana, budując dla niego mały pomnik na jednym ze zboczy góry. 

- To co teraz robimy? - zapytał Manolin.

- Powinniśmy przeszukać wyspę. Może uda nam się znaleźć coś wartościowego - odrzekł Wilkomir.

- A jeśli nie jesteśmy sami na tej wyspie? - Manolin spojrzał z niepokojem w las, który mógł kryć wszystko co niebezpieczne i groźne. 
……………………………………………………………

Przedzierali się przez gęstwinę lasu. Nie było to jednak takie proste. Dżungla wcale nie zamierzała się przerzedzać wręcz przeciwnie - robiła się coraz gęstsza. Powoli zaczęły opuszczać ich siły. Nagle ni stąd ni zowąd spostrzegli ukrytą między drzewami ścieżkę. Uradowani tym znaleziskiem odzyskali siły i co najważniejsze - nadzieję. Podążanie ścieżką było znacznie łatwiejsze niż brnięcie przez las. Po chwili zauważyli coś co znacznie różniło się od reszty topografii. Ich oczom ukazały się najprawdziwsze posążki wykonane z jasnego drewna. Tak ich zdziwił ten fakt, że przystanęli na chwilę. Ale zaraz potem - jakby w gorączce - zaczęli poszukiwać innych oznak życia. I znaleźli… znaleźli mała chatkę po środku piaszczystej plaży. Była ona ogrodzona bambusowym płotkiem. Pomyśleli, że muszą się znajdować po drugiej stronie wyspy. Fakt, że ten ląd nie jest bezludny, ogromnie ich ucieszył. Postanowili zapukać do drewnianych drzwi, jednak nikt nie otwierał. Po chwili usłyszeli głos dochodzący z wnętrza domu.

- Wchodzić! Kogo to fale morskie do mnie przywiodły?

- Jesteśmy rozbitkami z Morskiego Smoka - odpowiedzieli.

Przeszli przez próg. Ich oczom ukazał się obraz pięknego hawajskiego domku. Idealnie urządzone wnętrze skrywało regał i maleńki piecyk, przy którym stał bujany fotel. Siedział w nim straszy mężczyzna palący cygaro. 

- Dzień dobry, co wy tu robicie? Nie spodziewałem się gości. Nikogo się nie spodziewałem. To moja wyspa

- Bardzo przepraszamy za najście, ale jesteśmy naprawdę zmęczeni i wyczerpani, dawno nic nie jedliśmy - powiedział Wilkomir, spoglądając na soczystą brzoskwinię leżącą w salaterce. 

- Skoro tak - siadajcie. Możecie tu przenocować.

- Kim pan w ogóle jest? Co pan robi na wyspie odciętej od całego świata?

- Kim jestem? Dlaczego tu jestem? Ciężko to stwierdzić...  Ale opowiem wam wszystko, co sam pamiętam. Powiem wam dlaczego tutaj jestem, czemu tu przybyłem i po co zostałem... Dawno nie miałem okazji na rozmowy... - kapitan zamyślił się i zaczął opowieść:

- Nazywam się Kapitan Nemo i mam 50 lat. Spędziłem na tej wyspie połowę swojego życia i muszę przyznać jestem z nią bardzo zżyty... Dawno temu, kiedy byłem młodym angielskim marynarzem, udałem się w niebezpieczny rejs… rejs, który na zawsze zmienił moje życie. Straciłem całą załogę. Mimo to nadal trzymałem kurs i płynąłem przez okropny sztorm. Po wielu miesiącach tułaczki dopłynąłem na tą wyspę. Nie potrafiłem wrócić do domu i zostałem na morzu. Nie umiałem sobie poradzić ze stratą tak wielu przyjaciół i od tamtej pory z nikim nie utrzymywałem kontaktu. Aż do teraz. Siedzę w swojej chatce, mam dziurawe spodnie, starą koszulę wyblakłą ze starości, moje włosy nie są już tak kruczoczarne jak kiedyś. A moje ciało coraz mniej przypomina ciało młodego, silnego marynarza. Moja twarz przedstawia lata cierpienia, ciągłej udręki. Mam wiecznie podkrążone oczy oraz ręce, które czasem odmawiają posłuszeństwa. Za młodu byłem marzycielem. Chciałem opłynąć cały świat, odkryć nowe lądy i stać się legendą mórz. Byłem bardzo ambitny i robiłem wszystko, by spełnić swe marzenia. Moi bliscy tego nie rozumieli. Uważali, że zachowuję się jak dziecko zamiast stać się dorosłym i odpowiedzialnym mężczyzną. Wszyscy uważali mnie za szaleńca. Nie słuchałem ich, byłem zbyt lekkomyślny i wyruszyłem na tę durną wyprawę. Chciałem pokazać wszystkim, że się mylą, ale to ja byłem w błędzie. Po tym jak straciłem całą załogę i wylądowałem na tej wyspie, zrozumiałem to.

Kapitan przerwał na chwilę. Podszedł do regału, po czym otworzył szafkę zamkniętą na klucz. Wyjął z środka butelkę whisky i z powrotem usiadł na bujanym fotelu. Nalał do szklanki porcję trunku, wziął duży łyk i wrócił do opowieści.

- Jestem do niczego. Moi rodzice mieli rację. Powinienem zostać w Anglii i znaleźć jakąś pracę. Wróciłbym do nich, ale nie mogę znieść myśli, że ich zawiodłem. Nie mógłbym im przyznać, że mieli rację. A tak naprawdę to nawet nie  wiem, czy jeszcze zyją... Teraz jedyne co mi pozostało to ta chatka i mój kochany statek…

- Zaraz, zaraz… - przerwał mu Manolin - Kapitanie, ty masz statek?!

- No tak. Zacumowałem go niedaleko stąd i ukryłem, by nikt go nie znalazł.

- W jakim jest stanie?- spytał Wilkomir- Będziemy mogli nim wrócić do domu?

- Jasne. Mój statek jest najlepszy - odpowiedział z dumą starszy mężczyzna.

- W takim razie, kiedy wyruszamy?

……………………………………………………………

Kapitan sprawiał wrażenie szczęśliwego. Zgodził się popłynąć aż do samego Gdańska. Podróż przebiegała spokojnie. Po kilku tygodniach podróży w końcu dotarli do celu.

- Dziękujemy ci, kapitanie. Choć jestem starym i doświadczonym już żeglarzem, wiem, że gdyby nie twoja pomoc, zginęlibyśmy- powiedział z uśmiechem Manolin. - Jesteś wspaniałym człowiekiem, wzorem dla młodszych, żądnych przygód ludzi... Niczego nie żałuj, nie mów, że zmarnowałeś życie - z pewnością jeszcze wiele dobrego przed tobą i tylko od ciebie zależy, jak wykorzystasz czas, który został ci dany. Pamiętaj: Fortuna kołem się toczy...

- A może zostałbyś z nami. Przydałby się nam tak doświadczony kapitan - wtrącił nieśmiało Wilkomir.

- Yyyy. Wiecie panowie, było miło, ale ja mam swoją wyspę.

- W takim razie powodzenia - rzekł bosman.

- Wzajemnie - odparł kapitan Nemo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz