sobota, 15 kwietnia 2017
KANADYJSKIE FATUM
Etykiety:
GIMNAZJUM W NĘDZY,
romans(pierwsza edycja)
Bo, szczerze mówiąc, trochę za dużo już tych męskich oblicz wokół mnie. Za dużo takich, które okazują się kolejną MASKĄ skrywająca coś zupełnie innego niż obiecują. Bałam się wchodzić na nowo do rwącego strumienia kolejnego uczucia, choć równocześnie jedną nogą już stałam w tym ekscytującym i pełnym obietnic nurcie.
Żeby jakoś uporządkować rozdygotane emocje, postanowiłam wrócić do pisania pamiętnika. Kiedyś prowadziłam go bardzo skrupulatnie i nie wyobrażałam sobie, że by można zasnąć, nie skreśliwszy choć kilku linijek na podsumowanie dnia. Od kanadyjskiego epizodu nie otwierałam tego brulionu z ozdobnym napisem na niebieskiej okładce – „Tempus fugit”. Właściwie – uświadomiłam sobie ze zdziwieniem – nigdy nie zastanowiłam się nad znaczeniem tego zdania, a jako nauczycielka polskiego powinnam chyba trochę się w łacinie orientować. Ale widocznie moje władze uczelniane też nie były o tym jakoś szczególnie przekonane, skoro łacina nie znalazła się w grafiku zajęć obowiązkowych. W końcu od czego jest Google-Tłumacz? Po dwudziestu sekundach już wiedziałam, że zdanie to brzmi po polsku „Czas ucieka”. No właśnie. Uznałam, że to WSKAZÓWKA dla mnie. Że jednak należy zanurzyć się w rzece i popłynąć z jej nurtem, nawet jeśli miałoby się znowu zostać wyrzuconym gdzieś na skalisty brzeg. Czas ucieka, kolejne szanse na trwały związek wraz z nim, a Louis ma w sobie tyle CZARU i tyle słodkich obietnic, że nigdy bym sobie nie darowała, gdyby zbytnia ostrożność miała nie pozwolić im się spełnić. To wszystko i w podobnych słowach zapisałam w pamiętniku, postanawiając równocześnie, że zapiski będą systematyczne i wyczerpujące, żebym kiedyś mogła przez nie wrócić do tej dzisiejszej mnie, kiedy będę już całkiem inna i kiedy nie będę mogła jakiegoś kawałka siebie zrozumieć. Spróbowałam też przy okazji jakoś podsumować kanadyjski epizod mojego życia:
Kanada – próba syntezy…….. Tu zostawiłam sobie miejsce na wpisanie dokładnych dat granicznych pobytu na kontynencie amerykańskim, bo w chwili natchnienia do pisania nie mogłam ich sobie odtworzyć.
Piszę z dystansu, [pamiętnik wszak daje mi takie prawo], co z jednej strony pozwala na chłodniejszą i dokładniejszą ocenę, bo dziś znam już skutki pewnych sytuacji i postaw, z drugiej jednak może powodować pewne nieścisłości czy nawet luki w faktach. Zresztą mniejsza o fakty. Najważniejsi są ludzie… Marek – nadzieja kiełkująca, choć nieświadomie, już na LOTNISKU, wiara w zrządzenia losu w SZKOLE JAZDY, do dziś niezrozumiały dla mnie epizod w kawiarni (ten pierwszy), potem zbyt szybkie przekreślenie obaw i ufność, która okazała się naiwnością, wreszcie gwałtowne zerwanie i jak kamień w wodę. A w efekcie powrót do Polski jakby w odruchu odrzucenia tego wszystkiego i odgrodzenia się od tego aż OCEANEM. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam… Teraz wszystko zależy od Louisa. Chciałam właściwie uwiecznić tu również Eryka i kuriera, ale miedzy zamiarem a jego realizacją doszłam do wniosku, że pierwszy za bardzo mnie wkurza, a drugi jest zbyt enigmatyczny, więc właściwie szkoda na nich obu i CZASU, i długopisu. Lepiej zajmę się tym, co jest, i tym, co może się wydarzyć, zamiast grzebać w śmietniku przeszłości. Przede wszystkim nie wpadać w euforię, bo czuję, że u mnie z tym łatwo. Bukiet róż to jeszcze nie oświadczyny, a zresztą z Markiem były i oświadczyny, a dalej nic to nie znaczyło. A tak, nawiasem pisząc, kto wie, czy ci księża na kazaniach nie mają racji, żeby poczekać ze wspólnym mieszkaniem aż do ślubu? Mnie się to wybitnie nie opłaciło. Choć, z drugiej strony, co akurat księża mogą na ten temat wiedzieć…
Dobra, Pamiętniczku, kończę, bo ktoś dzwoni do drzwi. Wieczorem Ci opiszę, kto to był i po co przyszedł. Ale wieczorem nic już nie zapisałam, ani tego dnia, ani w następnych kilku. Kiedy bowiem otworzyłam drzwi, za nimi stał Louis. Z MINĄ ZBITEGO PSA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz