środa, 15 marca 2017

W labiryncie





Ven po sekundzie wahania serdecznie przytulił Ari. Oboje zdziwili się tym gestem. Ven odsunąwszy się na powrót zwrócił twarz w stronę przeciwległego krańca mostu:

- Cyklopie - zawołał. Musiałeś zażądać aż tak wielkiej ofiary?!

Odpowiedziało mi tylko echo: "-ary... -ari".

- Ari - zwrócił się do dziewczyny - odtąd będę twoimi oczami. Nie bój się. Mam wrażenie, że jesteśmy coraz bliżej.

Pewnym ruchem wziął Ari pod rękę i ruszyli w stronę bramy, coraz wyraźniej wyłaniającej się z mgły. Ku pewnemu zdziwieniu Vena ciężkie, mosiężne drzwi były uchylone. Po przejściu przez próg zanurzyli się w mroku chłodnej i wilgotnej sieni. Po kilku krokach Ven w rozwidleniu korytarza zauważył znak odwróconej piramidy.


- Ari - zwrócił się do dziewczyny - Czy ty nie mówiłaś przypadkiem czegoś o piramidzie, zanim zniknęła księga?

- Tak, Ven - dziewczyna ciągle jeszcze mówiła przez łzy - Była piramida. Odwrócona.

- No to mamy jakąś wskazówkę. Z braku innych trzymajmy się tego, co mamy.

Sień okazała się rozległym labiryntem, a różnych znaków ciągle przybywało i coraz trudniej przychodziło Venowi wyszukiwać wśród nich odwróconą piramidę. Raz nawet musieli zawracać, bo piramida pomyliła mu się z trójkątem, a to wbrew pozorom nie to samo.

- Aaa! - Ven uświadomił sobie, że na moment puścił rękę Ari i ta potknęła się o coś, uderzając się boleśnie o załom muru.

- Ojej, Ari, przepraszam cię! Wiesz, że jeszcze nie mam wprawy - Ven troskliwie pochylił się nad towarzyszką i nagle zauważył, że to, o co się potknęła to... księga. Duża, opasła, jakoś znajoma.

- Ari, czy ty widzisz... O rany, jeszcze raz przepraszam! Ale... Ari to jest księga! To jest księga!

Rzeczywiście, była to ta sama księga, która tak niespodziewanie zniknęła im sprzed oczu, kiedy ostatnio trzymali ją w rękach i zanim zdążyli ją przejrzeć. Ari nie potrzebowała wzroku, żeby natychmiast rozpoznać w dłoniach jej ciężar i szorstką miękkość skórzanej oprawy. No i ten zapach. Znowu, jak za pierwszym razem, przypłynęło dziwne uczucie, jakby zapach przybierał kształt wspomnienia – nieostry i ulotny, ale bez wątpienia bardzo miły. Teraz, niestety, nie mogła szukać rozwiązania tajemnicy na kartach książki, a z samego przesuwania dłońmi po kartach nic więcej nie wynikało.

– Ven – powiedziała dziewczyna. – Przeczytaj mi…

– Ciii! – Chłopak zamknął jej usta dłonią i gorączkowo szukał pretekstu, który mógłby wystarczyć za usprawiedliwienie tego zachowania. Nie powie przecież Ari, która i tak jest przygnębiona utratą wzroku, że właśnie na końcu korytarza zobaczył zarys postaci. W czerwonym kapturze.

– Co się stało? – Ari powiedziała to ledwo dosłyszalnie.

Ven czuł, jak mu się powiększają źrenice, tak bardzo usiłował przebić wzrokiem półmrok, stwierdzić, czy postać przybliża się, oddala czy może stoi w miejscu. Najbardziej skłaniał się, niestety, ku pierwszej z możliwości.

– Ven? – w głosie Ari zadrgała nutka paniki, a Ven pomyślał, że chyba jednak lepiej, gdy się widzi coś groźnego, niż gdy się jest zdanym na najgorsze domysły. Powiedział najspokojniej, jak potrafił:

– Czekaj, Ari, potem ci wszystko wyjaśnię. Nie ruszaj się z tej wnęki. I nie wypuszczaj księgi! – Delikatnie, ale stanowczo złapał dziewczynę za ramiona i wepchnął do płytkiej niszy w ścianie. Zasłonił ją sobą tak, żeby czuła, iż jest tuż obok, i złapał jej różdżkę. To był odruch. Widocznie przypomniał mu się jakiś obraz sprzed pożaru. Wtedy często widywali różdżki czarodziejów skierowane w stronę któregoś z kowali. I raczej nie spotykało go w takiej chwili nic przyjemnego.

– Mamusiu, że też mnie nie nauczyłaś choćby jednego maleńkiego zaklęcia! – Ven nie wiedział, czy te słowa zabrzmiały tylko w jego głowie czy też jakiś dźwięk wydostał się na zewnątrz. Dość, że zakapturzona postać, która już teraz z całkowitą pewnością była dużo bliżej niż przed chwilą, zachwiała się i znikła, jakby wchłonęła ją chropowata ściana korytarza.

– Ja nie mogę! To znaczy właśnie mogę! I to chyba dużo więcej, niż myślałem! Mamusiu, jeśli to ty, dzięki! A jeśli kto inny, też dzięki! Ari, wychodzimy stąd tak szybko, jak to możliwe. O nic teraz nie pytaj, później ci wszystko wyjaśnię! Chodź! I pilnuj księgi. Aha, mam twoją różdżkę. Ufasz mi?

– A co mi innego pozostało, Ven? – Ari powiedziała to tak smutno, że Ven ledwie się powstrzymał, żeby jej znowu nie przytulić. Ujął mocno jej dłoń i już chciał ruszyć z powrotem szlakiem wyznaczonym przez odwrócone piramidy, gdy ze zdumieniem zauważył, że różdżka wyślizguje mu się z rąk i wcale nie spada na ziemię, lecz zawisa w powietrzu poziomo, wyraźnie pokazując kierunek. Jej koniuszek jarzył się leciutko jak ognik gasnącego papierosa. Ruszyli we wskazanym przez nią kierunku.

– Ari! – szepnął do towarzyszki. – Jest dobrze! Wyraźnie mamy jakieś wsparcie! Twoja różdżka nas prowadzi!

– O, nareszcie się obudziła! Mama, kiedy uparcie odmawiała mi nauki czarów, mówiła, że moja różdżka śpi i dopóki się nie obudzi, żadne czary nie będą możliwe.

– Ha! Czyli teraz powinno już być łatwiej! – Ven niemal wpadł w entuzjazm. Ale dobry humor przepadł już w następnej sekundzie, bo nagle cały korytarz wypełnił się zwielokrotnionym przez echo szeptem:

– Łatwiej? Ze ślepą dziewczyną jak z kulą u nogi? No, zawsze możesz ją zostawić. Wtedy być może dorwę cię nieco później… Ale i tak nie uciekniesz!

– Ven, słyszysz to? – głos Ari znowu był nabrzmiały płaczem.

– Nie myśl o tym, Ari! Ani nie słuchaj! Najważniejsze to wydostać się stąd.

Ven nie miał już teraz wątpliwości, że czerwony kaptur, a może nawet więcej czerwonych kapturów, czai się gdzieś w pobliżu, idzie jakby równolegle z nimi, jakimiś bocznymi odnogami korytarza i tylko niespodziewana aktywność różdżki nie dopuszcza go (ich?) bliżej.

Chwilę później wędrowcy najpierw poczuli na twarzach strużkę rześkiego powietrza, a zaraz potem zobaczyli wąską furtkę z kilku żelaznych prętów. Różdżka przepłynęła między dwoma z nich, a te w sekundzie odgięły się od siebie na tyle, że nawet Ven nie miał problemu z przeciśnięciem się. Niewidoma Ari chyba nawet nie zauważyła, że forsuje jakieś ciasne przejście.

Stali teraz na rozległej łące, a twierdza była za nimi w dość znacznej odległości. Furtka, którą wyszli, z tej strony znajdowała się w zboczu trawiastego pagórka, dość długo musieli więc iść podziemnym korytarzem. Łąka była skąpana w słońcu. Niemal na środku rosła kępa drzew – o dziwo, różnych. Biała kora brzozy była najlepiej widoczna na tle ciemnego brązu pozostałych pni oraz soczystej zieleni koron. Kępkę opływał wąski strumyk, zamykając drzewa niemal idealnym kołem i tworząc z nich coś na kształt wysepki. Strumyk jednak nie płynął dookoła drzew, pętla szemrzącej wody nie zamykała się, jakby w ostatniej chwili decydując o zmianie kierunku i tym sposobem dzieląc w efekcie łąkę na dwie niemal równe części. Od tej strony, z której płynął, horyzont zamykało wyraźnie zarysowane pasmo gór o dość poszarpanych skalistych zboczach zwieńczonych białą pianką śniegu. Biegnąc w przeciwną stronę, wzrok nie napotykał żadnej przeszkody. Trawa po prostu, jak ucięta nożem, łączyła się z niebem. Zdecydowanie za blisko, żeby mogła to być po prostu linia horyzontu. Ven nie musiał podchodzić bliżej, aby być pewnym, co to oznacza. Jednak podszedł, a z nim Ari uczepiona jego ramienia. Podszedł, bo wiedział, że innej drogi nie ma. A dokładniej mówiąc, nie ma żadnej drogi. Stali na urwisku, spadającym niemal pionowo, a kilkaset metrów niżej, u ich stóp rozciągała się malownicza wioska. Z góry mogłaby uchodzić za wioskę krasnali, ale z pewnością nie oni ją zamieszkiwali.











 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz