środa, 21 grudnia 2016

Palimpsest



"Jestem osaczona przez Marków!" - wrzeszczałam wewnątrz siebie. Snuli się za mną jak cienie. Śledziłam wzrokiem oddalające się plecy kolejnego kłamcy. "Interesy" - prychnęłam pod nosem, - "No jasne..." Rozbita wewnętrznie całym zajściem, postanowiłam nie wracać do domu. Moja śnieżnobiała spódniczka falowała na wietrze. O czym myśleć? Nie wiem. Co robić? 

Zakochuję się w chłopaku, który potem odrzuca mnie, wraca do mnie mój eks i w dość kompromitujących okolicznościach, w cyrku prosi mnie o powtórną miłość. A teraz znów ośmieszenie. Jak w tanim melodramacie zachciało się memu ciału omdlewać, niestety nie w ramionach ciepłych, bezpiecznych, a drwiących i skrytych. "Mam dość tego wszystkiego" - powtarzałam, stawiając krok za krokiem i zupełnie nie patrząc, dokąd idę. Gdybym zwracała baczniejszą uwagę na to, co dzieje się w zakamarkach mrocznych przestrzeni uśpionego miasta wokół mnie, zamiast rozczulać się nad sobą i swoim marnym losem, może dostrzegłabym czujne oczy śledzące każdy mój krok...

Nie pamiętam, jak znalazłam się w domu. O poranku poczułam przemożną potrzebę znalezienia sklepu krawieckiego, w którym może dostanę szydełko i włóczkę. To od dzieciństwa mnie relaksowało. Szłam żwawym krokiem ulicami miasta, przepychając się pomiędzy gwarnymi, roześmianymi Kanadyjczykami, mimo to jakimś cudem wiedziałam, że idę w dobrym kierunku. Przystanęłam na chwilę na moście, by sprawdzić, czy nadal jestem sobą. W mętnej wodzie odbijała się zmęczona twarz, wymięta po zdarzeniach poprzedniego dnia, jakby odlana z wosku. O dziwo, stan przygnębienia nadpłynął falą, a za chwilę już o nim nie pamiętałam, uśmiechając się do liter szyldu dostrzeżonego w oddali sklepu pasmanteryjnego. Wewnątrz, wybierając raz po raz kolory, wzięłam w końcu czarny kłębek owczej wełny, zapłaciłam i wyszłam. 

W drzwiach minęła mnie dziewczyna o smutnych oczach. Na sweterku wyszyte miała imię "Karolina", w ręce trzymała książkę. Jej miękki uśmiech świadczył o tym, że była miła, biła od niej pozytywna energia, której mi brakowało. Która z nas wchodziła, a która wychodziła - nie było to jasne. Miałam wrażenie, że mogłabym zatrzymać w biegu moment, w którym jej smutne źrenice pragnęły przekazać mi jakiś sekret. Tajemnicę nieznanego świata. Ta chwila jednak szybko minęła i rozwiała się jak dym z papierosa.

Pragnienie posiadania szydełka zupełnie mnie nie zdziwiło, co więcej, gdy tylko moje racjonalne "ja" zaczynało analizować sytuację, jakieś niezbadane mechanizmy w mojej głowie zaczynały podsuwać mi wspomnienia związane z dzierganiem (czy aby na pewno moje?).  Wokół panował gwar i hałas, stwierdziłam więc, że lepiej będzie, gdy przejdę się do pobliskiego parku. Usiadłam na pierwszej lepszej ławce. Było mi dość zimno. 

Zdałam sobie sprawę, że znów utraciłam w niebycie kilka chwil życia. Ręce, zastygłe w bezruchu, zmarzły w oczekiwaniu na ruch szydełkiem. Włóczka wbiła się w skórę palca. Nagle, zanim pochyliłam się nad robótką, zobaczyłem knajpkę łudząco podobną do tej, obok której spotkałam się z Markiem po raz pierwszy. Z tamtym Markiem, tym z bezmiarów przeszłości, moim zakazanym owocem. Nie było mnie już tam; ale on w jakimś sensie tak. To znaczy ten "nowy" Marek o oczach łobuza z podwórka. Siedział lekko zasmucony obok wysokiej blondynki o szczupłej sylwetce. Odgradzała nas szyba, dlatego chwilami przemykały mi przez głowę absurdalne myśli, że oto oglądam jakiś niemy film. Ta nieznana mi Ona wywijała raz po raz długim papierosem. Pod uniesioną, wymalowaną twarzą widać było jaśniejący, cekinowy naszyjnik. Przed nią stał wielki kufel piwa. Ubrana w fioletowo-różową bluzkę na ramiączkach patrzyła lekceważąco na Marka, a on, niczym łagodny baranek, głaskał ją po ręce. Gdy skupiłam się na analizowaniu elementów tej sceny, w oczach zakręciły mi się łzy. Nie zaczęły spływać po moich policzkach, bo ta scena nie skończyła się czułym gruchaniem i patrzeniem sobie w oczy. Marek, ten sekretny Marek wzruszył ramionami, a po chwili, ociągając się, wstał. Blondyna rzuciła na pożegnanie wychodzącemu z knajpki krzywy, niezbyt szczery uśmiech. Gdy upewniła się, że całkiem znikł z jej pola widzenia, pstryknęła, a na jej znak zza otwartego arkusza gazety wyłoniła się znajoma mi twarz, należąca do kuriera, który, jestem tego pewna, jakiś czas temu próbował przekazać mi kwiaty podobno od jakiegoś nieznajomego. Fit-laska wstała i z podnieceniem spojrzała na człowieka z gazetą, po czym na oczach publiczności konsumującej frytki, czy też degustującej whisky lub piwo, oboje rozpoczęli wzajemne ściskanie przypominające zapasy nienasyconych olbrzymów. Miało się wrażenie, że powietrze wokół nich drga, gdy tak napierają na siebie, chcąc niemalże wtopić się nawzajem w swe ciała i zassać resztki powietrza zakleszczonymi ustami. Przypominali dwa skorupiaki, których szczypce zakleszczyły się w jakimś nieprawdopodobnym zwarciu. Zacisnęłam zęby. Nie znosiłam nigdy filmów pełnych scen erotycznych, a jeszcze mniej romansideł, ale z drugiej strony byłam ciekawa, jak to się wszystko skończy. Spotkanie dumnej pary kochanków nie obeszło się bez wielokrotnie powtarzanych - jakby w celu testowania techniki - soczystych pocałunków pełnych Ochów i Achów. Tyłem wyszli z baru i skierowali się w stronę pobliskiego jeziora. Śmiali się głośno, nieustannie całując, pomiędzy kolejnymi zakleszczeniami szepcząc sobie coś, może wyznając uczucia. Odwróciłam głowę. Bałam się, co jeszcze tego dnia może mi się przytrafić. Moje obawy spełniły się, niestety.

- Hanka! - rozpoznałam głos Eryka. Wykończony, z na wpół rozpiętą koszulą barwy błękitnych oczu Marka (którego tym razem, hm? ich oczy nakładały się w mej pamięci jak stosy klisz fotograficznych), wycieńczony biegiem, odsłonił mi swe owłosione cielsko, a właściwie męską klatę prawdziwego siłacza. Był tak poruszony, tak szybko kręcił głową i wyrzucał z siebie potoki słów, że nie mogłam skupić wzroku na jego twarzy i w pewnym momencie zaśmiałam się w duchu, bo zaczął przypominać jakiegoś niedorosłego cyklopa. Z drugiej strony szedł Marek, który - można było się domyślić - widział całe zajście ze swoją dziewczyną. 

- Hej, wariacie zostaw tę laseczkę, ona jest moja, kanadyjski psie! - krzyknął Eryk do Marka, nie ograniczając słownika wulgaryzmów.

- Pochodzę z Polski, to po pierwsze. A po drugie, co ja ci takiego zrobiłem, że musisz się na mnie wydzierać pośrodku miasta! - odbił piłeczkę Marek, lekko zbulwersowany przemyśleniami Eryka o jego pochodzeniu.

Zaczęli się przegadywać, a ja, wpatrując się raz w umięśnione ciało jednego, a za chwilę w gęstą czuprynę drugiego, poczułam, jak świat wokół mnie się zwęża. Wydawało mi się, że ktoś zacieśnia kadr, w którego ramach rozgrywa się obecne zdarzenie. Przypominało to próbę upchnięcia obrazu o rozdzielczości HD w obszar starego telewizora kineskopowego. Było mi duszno, nie mogłam się opanować i zaczęłam oddychać gwałtowniej. Oni niczego nie zauważyli, zajęci próbą udowadniania sobie, który ma więcej testosteronu i jest w stanie zwyciężyć przy pomocy szturchańców i pyskówek. Może gdyby tak nie krzyczeli, dostrzegłabym spokojną sylwetkę osoby przyczajonej kilka metrów na prawo. Zapewne moje oczy zarejestrowały bezwiednie jej twarz ukrytą w nietypowym dla tej pory dnia mroku. Możliwe, że później, kiedyś jakiś mądry człowiek od porządkowania chaosu wspomnień, segregując moje, zwróciłby baczną uwagę na to, co owa postać trzyma w dłoni. Ja nie zauważyłam.

***

Rozejrzałam się wokół i mój wzrok padł na widoczną w oddali wieżę kościoła. Zegar wskazywał 23.00. Miałam wrażenie, że budzę się z głębokiego snu. Co się stało z całym dniem? W prawej ręce ściskałam zmięta kartkę. Dwoma zgrabiałymi palcami powoli rozwinęłam rulon. Papier był wilgotny od długiego trzymania go w zaciśniętej dłoni. Wewnątrz odręcznym pismem ktoś nabazgrał, możliwe, że w pośpiechu:


Musimy się spotkać! Nawet nie wiesz, jak dużo mam Ci do powiedzenia! Zapraszam Cię dziś po południu na mój ostatni w tym sezonie występ w kawiarni "Mais à sec sur le pont" (10897 Rue du Pont). Bądź przed 3 po południu, a wprowadzę Cię za kulisy i w końcu poznasz (zamazane).
Twój na zawsze R (zamazane)



Wpatrując się po kilka razy w każdą z liter, usilnie próbowałam znaleźć sens tej kartki, dlatego nie zwróciłam dotąd uwagi na lewą dłoń, Była tak zdrętwiała, że prawie jej nie czułam. Pierwsze poruszenie pobudziło krążenie i przeszył mnie silny skurcz. Bardziej jednak przeraziła mnie lepka ciecz, która usztywniała mi palce. Zaciskałam w nich szydełko. Gęste skrzepy krwi już dawno zdążyły skapnąć na powiewającą znów na wietrze spódniczkę, na płyty chodnikowe. Ostatnia kropla zastygła drwiąco na czubku szydełka. W jej mętnej powierzchni odbijało się moje wytrzeszczone z przerażenia oko.

Pamięci Karoliny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz