wtorek, 11 października 2016

Oczy




Ina otworzyła szeroko oczy. Czuła, jak woda zalewa jej płuca, metalowe ostrza wbijają się w jej skroń. Chciała krzyczeć, jednak żywioł przeklęty zalewał usta. Zerwała się zrozpaczona i nagłym szarpnięciem z ziemi podniosła.


“To tylko sen….” - pomyślała, chciwie chwytając zimne, nocne powietrze. Przez chwilę nie mogła przypomnieć sobie, gdzież się znajduje. Zaspała. Przeoczyła moment odjazdu inkwizytora. Rozglądała się wokół zagubiona i wtedy wzrok jej padł na dwie sylwetki mężczyzn, oddalające się traktem w kierunku północnym. W tej chwili wszystko wróciło. Poczuła paraliżujący strach, odbierający jej wolę działania.


- Lucjusz… - szepnęła cicho Ina.

Wiedziała, z kim jedzie. Wieczorem w gospodzie z inkwizytorem rozmawiał. I to z tym najgroźniejszym - z Decimusem. Poznała go, bo to właśnie on, Decimus, przesłuchiwał parę księżyców nazad jej babkę. Przesłuchiwał to bardzo łagodne słowo.

Na myśl o babce, topionej, przypalanej żywcem i torturowanej przez tego człowieka, Ina zacisnęła pięści. Ze złości i bezsilności ogromnej. I teraz ten przeklęty Lucjusz wiedzie tego oprawcę do jej małej siostrzyczki, która w lochach zamku zamknięta czeka.

 - Nie pozwolę na to! - krzyknęła i zacisnęła popręg siodła gniadej klaczy w krzakach ukrytej.

Wiedziała, że jeszcze tej nocy musi coś zrobić. Jeśli Lucjusz z Decimusem dotrą do osady, jej siostry nic nie uratuje. Upewniwszy się, że łuk i strzały są na swoim miejscu, cichym kłusem pojechała traktem za swoimi wrogami. Księżyc świecił w pełni i ślady koni były wyraźne. Gdzieś z boku zawył wilk. Powietrze było nieruchome, ale mroźne, jakby za chwilę miało coś ważnego się wydarzyć. Inkwizytorzy jechali wprost do Wąwozu Dzikich Jabłoni. To było idealne miejsce na starcie.

Świt zastał inkwizytorów w wąwozie, prowadzącym do wsi, którą ogarnąć miał bezmiar heretyckiego plugastwa. Zmierzali konno, przodem młody Lucjusz, a w nieznacznej oddali Decimus, podejrzliwie się przyglądając nieznajomemu towarzyszowi. Starszy Inkwizytor, życie znający jak podkowę swojego wiernego wierzchowca, na dystans trzymał większość ludzi. Tylko nieliczni pochwalić się mogli zdobytym zaufaniem. Czuł niepokój w sercu narastający. Skąd młodzian wiedział o jego powrocie? Wszak o misji, na którą się udawał, wiedział tylko on i sam Najdostojniejszy, Innocenty IV.

Wtedy ciszę przerwał krzyk. To Lucjusz wył z bólu, próbując pozbyć się strzały, która utkwiła w jego lewym boku. Krew gęsta i ciepła już przez opończę przesiąkała. Na ziemię spadła książka. “Biblia”, którą Lucjusz trzymał przed chwilą w dłoni. Decimusem gniew zawładnął. Kto śmiał ich zaatakować?! Rozglądał się wokół, lecz szarość poranka skrywała rzezimieszków przed wzrokiem jego. Spojrzał na wschód. I tam, na stromej grani dojrzał postać w czarnej opończy. Nie widział jej dokładnie, bo tuż za nią wstawało słońce. Musiał wzrok odwrócić.

Postać zjechała po grani i puszczała strzałę za strzałą. Decimus z konia zsiadł i zrzucił rękawice. Potrzebne mu były jego sztylety. Spokojnym ruchem otworzył juki i wyjął z nich sześć ostrzy. Nie były to zwykłe ostrza, lecz w wodzie święconej maczane. Pewny siebie i opanowany zwrócił się w stronę jeźdźca. W rej samej chwili strzała świsnęła koła jego ucha, a on sam ujrzał twarz.

Nie był to młodzieniec, lecz dziewoja o licu niezwykle pięknym. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdzieś już widział te oczy, wpatrzone w niego przez wąski otwór jakoby dziurkę od klucza.

  - Poddaj się Decimusie! To już koniec. Nie przekroczysz tego wąwozu!
- Jak cię zwą? Wypowiedz swe imię i oddaj duszę Panu, albowiem już za chwilę staniesz przed jego obliczem.

Decimus rzucił pierwsze ostrze w stronę dziewczęcia. Zaskoczona wypuściła strzałę, ta jednak celu chybiła. W ślad za pierwszym poleciało drugie i trzecie ostrze, które trafiły w bok konia. Spłoszony zwierz rzucił się w stronę rzeki, unoszą ze sobą Inę.

  - Jeszcze się spotkamy. Pan skieruje cię na mą ścieżkę, duszko - szepnął Decimus.

Wolno ruszył ku Lucjuszowi. Podniósł go ziemi i stanowczym ruchem ułamał drzewce wystające z rany. Potrzebowali medyka. Przewiesił nieprzytomnego młodzieńca przez siodło, dosiadł swojego konia i ruszył ku wylotowi Wąwozu Dzikich Jabłoni, prowadząc za sobą siwka Lucjusza. On sam łaknął tylko spokoju. I zapomnienia tych oczu, które wciąż widział w myślach.

c.d.n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz